Od tak dawna żeglował pośród wciąż nowych, wciąż nieznanych barw i kształtów - a za każdym razem czuł ten przyjemny skurcz podekscytowania, jak kiedy po raz pierwszy w życiu przysiadł się do sieciowego komputera. Omal nie otworzył odruchowo głównego panelu i nie zszedł do Studni. Świetlisty punkt kursora dotknął już otwierającej ją ikony, kiedy przypomniał sobie, że stoi w swoim gabinecie, w domowym stroju, ledwie skubnąwszy śniadanie i że miał tylko zajrzeć do poczty, zanim Wiktoria wyjdzie do swojej redakcji. Przesunął upstrzoną mniejszymi i większymi prostokątami ścianę w dół, sięgając interfejsu programu korespondencyjnego. Zewnętrzna skrytka zaświeciła mu w oczy hipertekstem setek oczekujących na przeczytanie listów. Machinalnie przemknął wzrokiem po nagłówkach przymilających się wybitymi barwną czcionką: “ważna wiadomość z USA" czy: “nie przegap uśmiechu szczęścia". Nie sięgnął po żaden z nich. Nikt normalny nie sięgał. Ważna była tylko skrytka wewnętrzna, ta, w której komputer gromadził pocztę opatrzoną osobistym kodem odbiorcy, znanym jedynie tym, od których właściciel chciał dostawać listy. Zazwyczaj wewnętrzna skrytka była pusta. Była pusta i wczoraj, i przedwczoraj, i jeszcze kilka wcześniejszych dni. Była pusta od tak dawna, że trudno było zrozumieć, po co tak często do niej zaglądał. Tym razem był w niej list. Nagłówek informował, że list przysłany został przez Brzozowskiego. Nie przypominał sobie, aby Brzozowski kiedykolwiek porozumiewał się z nim tą drogą. Zanim jednak zdążył się zdziwić, usłyszał z przedpokoju głos Wiktorii. Nie rozwijając więc tekstu, odkrzyknął: “Idę" i nacisnął ikonę “drukuj". - Wychodzę! - zawołała Wiktoria. To był rytuał. Codzienny, mały ceremoniał dwojga ludzi, których życie niczym nie zaskakuje i którzy wcale nie pragną, by ich zaskakiwało. Jeden z tych rytuałów, które stworzyli, by uwięzić i zakląć to, co płonęło między nimi, aby nigdy nie zgasło. Ale gdy podszedł do Wiktorii, która umalowana już i gotowa do wyjścia czekała u drzwi na dopełnienie ceremonii, poczuł nagle przemożną chęć, żeby tym razem było to inaczej. Może dlatego, że uświadomił sobie, iż poza nią nic go dobrego w życiu nie spotkało, a może po prostu tkwiło to w szczególnej atmosferze tego poranka, w każdym razie zapragnął przytulić ją z całej siły do siebie i całować gorąco, tak gorąco, jak na osłoniętej krzewami ławce w Łazienkach, aż do utraty tchu, przycisnąć się do jej warg, znaleźć w nich smak tamtego odległego czasu... - Zwariowałeś, chcesz mi wszystko rozmazać?! - uchyliła się z refleksem i zerknąwszy w lustro na ścianie poprawiła machinalnie kapelusik. - Nigdy nie wiesz, kiedy na co pora - dodała po chwili z wyrzutem. Już po raz drugi tego poranka został ściągnięty gwałtownie na ziemię i po raz drugi nie zostało mu nic innego, niż pokryć to przywołaniem na twarz zagadkowego uśmiechu. - Bo ty nigdy nie rozumiesz - westchnął, złożywszy na policzku żony codzienny, rytualny pocałunek. - Lepiej się zacznij zbierać - zaśmiała się, obrzucając go spojrzeniem, po którym widać było, że mimo zagrożenia dla świeżo ukończonego makijażu ten nagły przypływ mężowskich uczuć nie sprawił jej przykrości. - Bo się spóźnisz do pracy. - I obróciwszy się jeszcze w drzwiach, kręcąc w zadumie głową, powiedziała: - Co cię dzisiaj naszło? - Co mnie dzisiaj naszło? - powtórzył na głos, zamknąwszy za nią drzwi. Skończy śniadanie, przeczyta ten list i pojedzie do pracy. Weźmie się wreszcie za to rozgrzebane zlecenie dla rządowego Biura Repatriacji i będzie siedział w Studni przez bite siedem godzin - pełny limit, jaki dopuszczali na jeden dzień lekarze. A może nawet odrobinę dłużej. Zmorduje się tak, żeby nie móc o niczym myśleć. Ani o świeżo odkrytych zmarszczkach, ani o Strefach, ani o pytaniu Wiktorii. Czuł, że jeśli zacznie o tym myśleć, rozklei się na cały dzień. Drukarka wydała potrójny, szybki pisk i wyrzuciła z siebie pojedynczą kartkę. Uniósł ją do oczu. Przeczytał, zamrugał oczami i przeczytał jeszcze raz. Kiedy się zorientujesz, że jesteś w kłopotach, wiesz, gdzie mnie szukać - pisał Brzozowski. · Płaszczyzny światła wycinały z ciemności nierzeczywiste, widmowe sklepienie. Pod jego ostrymi łukami grały uwięzione w kryształach jasne płomienie. Również wysokie ściany utkane były z wielobarwnej poświaty. Miejsce, w którym się znajdowali, wyglądało jak powidokowa kopia średniowiecznej katedry. Z tą jedną różnicą, że gdyby ktoś próbował oddać w kamieniu lub cegle fantazyjne kształty, w jakie tutaj zwijała się przestrzeń, wysokie stropy nieodwołalnie musiałyby runąć. Ale ani miejsca, w którym się znajdowali, ani widmowej materii, która je tworzyła, nie imały się ograniczenia fizyki i logiki przestrzennej. Dwóch ludzi, rozmawiających w świetlnej katedrze, miało przed sobą tę samą twarz, której tego poranka przypatrywał się w lustrze Robert. - Jestem sceptyczny - oznajmił jeden z nich. Jego postać lśniła świetlnymi refleksami, kiedy się poruszał, jak gdyby stworzono ją z płynnej rtęci. Twarz nie różniła się pod tym względem od reszty ciała: oczy i usta zaznaczały się na niej jedynie wypukłościami metalicznej powierzchni. Rozmówca Rtęciowego wyglądał podobnie. On jednak był uczyniony z miedzi, a powierzchnie jego ciała jarzyły się w światłach katedry matowym blaskiem. Miedziany uniósł rękę i poruszył palcami. Unosząca się na wysokości ich oczu karta katalogowa z trójwymiarowym zdjęciem Roberta w prawym górnym rogu zgasła i zniknęła w jednej chwili. - Bardzo późno zaczął - wyjaśnił Rtęciowy. - Jest całkowicie ukształtowany. Zawsze instynktownie wzdragam się przed dopuszczaniem do sieci takich ludzi. - Nie zauważasz jednego. Fakt, że zdołał rozwinąć zdolności mimo tak późnego startu, dowodzi wyjątkowego talentu, nie sądzisz? Zarówno Miedziany, jak Rtęciowy mówili bez poruszania ust i bez wydawania dźwięków. Niewidzialna, łącząca ich nić elektronicznego sprzężenia przenosiła bezpośrednio do nerwów usznych, w których odzywały się one zawsze takim samym, metalicznym głosem. Podobnie jak jednakowa dla wszystkich członków rady forma fantomów z płynnego metalu, różniących się jedynie barwą tworzywa, zabezpieczało ich to przed możliwością przypadkowego rozpoznania.
|