W kuluarach zapanował gorączkowy po-
śpiech. Kurtyna poszła już w górę, a jeszcze duże grupy publiczności wchodziły, ku oburzeniu
tych widzów, którzy już siedzieli na swych miejscach. Wszyscy w napięciu oczekiwali dalszego
ciągu przedstawienia. La Faloise od razu rzucił spojrzenie na Gagę. Zdziwił się ujrzawszy przy
niej wysokiego blondyna, który przed chwilą siedział w loży prosceniowej Lucy.
─ Jak się ten pan nazywa? ─ spytał. Fauchery z początku go nie dostrzegł.
─ Ach, Labordette ─ powiedział wreszcie z gestem oznaczającym zupełną obojętność.
Dekoracja drugiego aktu była zaskakująca. Przedstawiała wnętrze „Czarnej Kuli”, przed-
miejskiej spelunki, w tłusty wtorek. Postacie w maskach karnawałowych śpiewały wesołą
piosenkę akompaniując sobie przy refrenie przytupywaniem obcasami. Ten marny numer, po
którym wiele sobie nie obiecywano, tak rozbawił publiczność, że musiano bisować piosenkę.
W tej właśnie spelunce bogowie rozpoczynali wywiad; zabłądzili zresztą z winy Irys, która
ich oszukała mówiąc, że zna Ziemię. Dla niepoznaki byli przebrani. Jowisz ukazał się jako
król Dagobert, w spodniach wywróconych na lewą stronę i w wielkiej koronie z białej blachy.
Feb zjawił się jako Pocztylion z Longjumeau, a Minerwa jako Mamka normandzka. Szalo-
nymi wybuchami wesołości przyjęto Marsa w dziwacznym stroju szwajcarskiego Admirała.
A gdy ukazał się Neptun, wszyscy parsknęli śmiechem: w bluzie, w wysokiej wydętej czapie,
z loczkami przylepionymi na skroniach, szedł człapiąc pantoflami i mówił grubym głosem:
„Co chcecie, skoro jestem pięknym mężczyzną, muszę pozwolić, by mnie kochano!” Wywo-
łał tym serię „ochów”, damy zasłoniły się z lekka wachlarzami. Lucy w loży prosceniowej
śmiała się tak głośno, że Karolina Hèquet musiała ją uciszyć, trzepnąwszy wachlarzem.
Od tej chwili było już wiadomo, że sztuka wyszła z próby zwycięsko, a nawet zanosiło się
na wielki sukces. Królewską ucztą wydawał się ten karnawał bogów, Olimp sponiewierany w
błocie, bezlitosne kpiny z religii i poezji. Kulturalna publiczność premierowa w gorączce wy-
szydzania szargała legendę i burzyła antyczne postaci. Jowisz był górą. Mars pobity. Królew-
ska godność stawała się farsą, armia żartem. Gdy Jowisz, zakochany nagle w praczce, zaczął
tańczyć wyuzdanego kankana, Simona, która grała praczkę, podrzuciła nogę pod sam nos
najwyższego z bogów, nazywając go tak zabawnie swoim „grubaskiem”, że szalony śmiech
wstrząsnął salą. Podczas tańca Feb podawał Minerwie czarki z grzanym winem, a Neptun
13
królował w otoczeniu siedmiu czy ośmiu kobiet, które raczyły go ciastkami. Podchwytywano
aluzje, dodawano sprośne słowa, okrzyki orkiestry przekręcały sens niewinnych wyrazów. Od
dawna już się nie zdarzyło, by publiczność teatralna upajała się tak bezdenną bzdurą. Było to
dla niej odprężeniem.
Wśród tych szaleństw akcja toczyła się dalej. Wulkan jako elegancki młodzian, ubrany cały
na żółto i w żółtych rękawiczkach, z monoklem w oku, uganiał się za Wenerą, która weszła
na scenę jako Handlarka Ryb, w chustce na głowie, z biustem nader obfitym i obwieszona
złotymi świecidełkami. Nana, biała, pulchna, tak pasowała do tej postaci mocnej w biodrach i
w gębie, że od razu podbiła salę. Zapomniano o Róży Mignon, która, jako rozkoszne Bobo w
słomkowym kapelusiku i krótkiej muślinowej sukience, czarującym głosem wypowiadała
żałosne skargi Diany. Publiczność upajała się przede wszystkim wdziękami Nany, tęgiej, try-
skającej werwą dziewczyny, która klepała się po udach i gdakała jak kura, roztaczając swe
kobiece uroki. Od drugiego aktu mogła sobie już na wszystko pozwolić: źle się poruszać na
scenie, śpiewać fałszywie, nie pamiętać roli. Wystarczyło, że odwracała się i śmiała, a już
zrywały się brawa. Kiedy pociesznie wypinała biodra, orkiestra rozpalała się, podniecenie
ogarniało całą salę aż pod samo sklepienie. Jako rej wodząca w spelunce osiągnęła szczyt
powodzenia. Czuła się doskonale w roli Wenus siedzącej w rynsztoku na brzegu trotuaru,
podpartej dłońmi w talii. Muzyka była świetnie dobrana do jej głosu dziewczyny z przedmie-
ścia: dźwięki jakby fujarki na jarmarku w Saint-Cloud, gdy zabawnie kichnie klarnet i wści-
biają się fletowe tony.
Bisowano jeszcze dwa numery. Walc z uwertury, ów walc o szelmowskim rytmie, odezwał
się znowu i porwał bogów. Junona jako Farmerka docinała Jowiszowi wymawiając mu pracz-
kę i tłukła go po głowie. Diana, która przyłapała Wenus w chwili, gdy umawiała się na
schadzkę z Marsem, naprędce wyznaczała miejsce i godzinę spotkania Wulkanowi, który
|