Gdy w poniedziałek poszliśmy do pracy - okazało się, że nasze rury zniknęły. Zostały one w niedzielę wywiezione samochodami. Zostaliśmy bez pracy. Dobrze nam było tak we czterech, więc szkoda było rozwiązać naszą grupę roboczą. Postanowiliśmy rozejść się i do południa wyszukać odpowiednią pracę. Tym razem pracę wyszukał Zbyszek K. Niedaleko naszego poprzedniego miejsca pracy stał barak elektryków, a z tyłu przy baraku była odkryta szopa. Były to dwie boczne ściany dochodzące do baraku i daszek. Frontowej ściany nie było w ogóle. W szopie tej stały w skrzyniach porcelanowe izolatory. Gdy weszliśmy tam pierwszy raz, mieliśmy stracha, co z tego wyniknie. Na drugi dzień już strach był mniejszy, a po czterech - to już szliśmy jak do normalnej pracy. Nasza “praca” w szopie polegała na tym, że z deseczek i pokryw od skrzynek zrobiliśmy półki, poustawialiśmy na nich różne instalacje, każdy z nas w jednym ręku trzymał jakiś izolator, a w drugim trochę waty drzewnej, która była w skrzynkach do ochrony izolatorów przed potłuczeniem, i tą drewnianą watą “czyściliśmy” izolatory - wtedy tylko, gdy zbliżało się niebezpieczeństwo. Przy tej pracy musieliśmy się trochę poruszać, bo szopa nasza znajdowała się tuż przy ścieżce, którą przechodziło dużo osób. Miejsce przez nas obrane było pod względem ruchu śródmieściem dużego miasta w porównaniu z poprzednią pracą przy rurach, gdzie zaledwie kilka razy dziennie ktoś przechodził. Barak elektryków był jednym z wielu baraków, w których mieściły się różne warsztaty, do których często przychodzili esesmani. Dziwne nam się wydało jedynie zachowanie kapa elektryków, który musiał wiedzieć o dzikich lokatorach zakwaterowanych w jego pomieszczeniu, lecz nie ruszał nas wcale. Nieraz przechodził obok, lecz zachowywał się tak, jakby nas wcale tam nie było. To samo robili inni ludzie z grupy elektryków. Izolatory te nie były nikomu potrzebne, bo chociaż niektóre skrzynki były zabite, to z innych, rozbitych, izolatory walały się na ziemi w wielkim nieładzie. Te walające się luzem poukładaliśmy na naszych półkach, a resztę ułożyliśmy w kącie na ładną kupkę i przez dwa tygodnie znów trwały rozmowy o życiu każdego z nas na wolności. Przy izolatorach staliśmy chyba więcej jak dwa tygodnie. Aż raz, przed samym obiadem, wpadł do nas jakiś starszy esesman i zapytał, co my tu robimy. - Czyścimy izolatory - odpowiedział Leon Cerak. - Kto jest waszym kapem? - Ja - mówi spokojnie Leon. - Stójcie i nie odchodźcie stąd - powiedział esesman. A sam wszedł za róg szopy i słyszymy, jak puka w okno baraku i woła kapa. To my za drugi róg i... chodu. Zauważył, że uciekamy. Wrzeszczy: “Stać! Stać!” i odpina kaburę pistoletu. Wróciliśmy z powrotem. Wtedy on zapytał kapa elektryków, który wyszedł z baraku, co my tu robimy. Ten wzruszył ramionami i powiedział, że on o nas nic nie wie, pierwszy raz nas widzi. Dobry musiał być chłop z niego, bo nic nie mówił, że my tu już tyle czasu stoimy. Kapo poszedł do swego baraku, a esesman zaczął nas oprawiać. Rozpoczął ode mnie. Dotknął mnie paluchem w piersi i kazał odpiąć marynarkę i koszulę. Wsadził rękę i wyjął... pęk wełny drzewnej. Włożył rękę znów - drugi pęk. I jeszcze raz, i jeszcze raz. Następnie powyciągał mi zza koszuli kawały papy i papieru z worków do cementu. Przez cały czas, co włoży rękę i coś wyciągnie, to mnie w twarz - dwa, trzy, cztery razy. I znów łapę pod koszulę - jest papier, znów po twarzy i dalej szuka, i znów bije. Wreszcie wyciągnął wszystko i zabrał się do następnego. Tak obrobił nas wszystkich czterech. Następnie zaprowadził nas do magazynu, z cementem. Słyszymy - sygnał na zbiórkę do apelu południowego. Esesman wziął w łapę trzonek, od łopaty i kolejno każdemu z nas, przełożonemu przez worki z cementem, wlał po dziesięć w dupę.
|