Rozbujany rzemień to oddalał ją nieco od ściany skalnej, to znów trochę przybliżał...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Pewnego dnia obserwowany przez Serkisofa chłopak znów wyruszył przed siebie bez celu i wtedy na dworcu autobusowym udało mu się odnaleźć „to coś", co mogło...
»
Banichi znów chwycił go za ramię i przedstawił kolejnym osobom, tym razem dwóm służącym płci męskiej, co wymagało następnej kolejki ukłonów...
»
Z początku Jaina była zaskoczona, że mały statek leci znów właściwym kursem, potem jednak uświadomiła sobie, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego...
»
Gdy zdała sobie sprawę, że rozładowywanie stresów jest co najmniej tak samo popłatne jak uwalnianie od napięć fizycznych, znów zaglądała często do...
»
w obrębie „nowych nacjonalizmów" pozaeuropejskich (pouczające pod tymwzględem mogłyby być przemiany ideologiczne endecji, dramatycznie, w napięciu i...
»
Gdy znów otworzyłam oczy i się rozejrzałam dookoła, wcześniejszy tłumek mocno się przerzedził, a ostatni maruderzy obmywali się lub...
»
Obciążenia dachu krokwiowego na ściany budynku przenoszą się za pośrednictwem belek wiązarowych lub belek wiązarowych i murałat (namurnic), gdy ściana jest...
»
Verity przetłumaczyła pismo, wysłuchała ojca i zwróciła się znów do Mansura...
»
Nieco później magnetyzm zwierzęcy zastąpiła hipnoza, która została w pewnym stopniu zaakceptowana przez naukę dzięki wysiłkom szkockiego chirurga,...
»
innym znów razem w pełni świadom tego, co robiłem...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

W jakiejś chwili lewą ręką uchwyciła twardą krawędź. Nogami zmacała drobną wnękę. W tej pozycji wypoczęła przez mgnienie, nabierając tchu. Potem zaczęła się piąć w górę, rękoma chwytając linę coraz wyżej, a nogami odszukując wyżłobienia i wypukłości. Siły ją opuszczały, krew waliła w skroniach, ale zaciskając zęby, mówiła sobie: Jeszcze sekunda, jeszcze tylko trochę...! Uczuła wreszcie, jak ją czyjaś dłoń chwyta za ramię, szarpnęła się ku górze, uklękła na zrębie i zwaliła na równą ziemię twarzą naprzód.
Nie zemdlała właściwie, tylko czas jakiś nie mogła głosu z siebie dobyć ani wykonać jakiegokolwiek ruchu. Nawet powieki leżały na oczach ciężko niby ołowiane bryłki. Słyszała natomiast i czuła wszystko. W dole dudnił głucho chrapliwy ryk niedźwiedzia, niby grzmot podziemny. A tuż obok ktoś się krzątał — jedna osoba czy może dwie. Chrzęściły kroki. Silne ręce ujęły Minnetaki za ramiona i obróciły na wznak. Potem wiązka trawy mokrej od rosy przejechała jej po twarzy i skroniach. Westchnęła i otworzyła oczy.
Nad sobą bardzo wysoko miała wyzłocony gwiazdami strop nieba oraz księżyc żeglujący śród bladych obłoczków. Na razie nie dojrzała nic więcej. Lecz oto ktoś się nad nią pochylił, jakaś głowa, wyrastająca z wąskich, smukłych ramion. Minnetaki wpatrywała się uważnie. Nie był to Rod ani Mukoki, ani Wabi — jakkolwiek obcy najbardziej jeszcze przypominał Wabiego. Zbawcą był młody Indianin, nieznany zupełnie.
Widząc, że Minnetaki otwiera oczy, Indianin uśmiechnął się.
— Czy jesteś ranna? — spytał.
Minnetaki uczyniła nad sobą pewien wysiłek, by odpowiedzieć wreszcie:
— Nie A po chwili, opanowana już całkowicie, dodała:
— Nic mi nie jest, zupełnie nic. Zaraz wstanę.
Na razie jednak siadła tylko, a siadłszy drgnęła mimo woli, W pobliżu na ziemi bielał jakiś wydłużony kształt — niewątpliwie przyczajone zwierzę. Idąc za jej wzrokiem obcy wyjaśnił:
— To mój pies, Snow.
Na dźwięk swego imienia pies wstał i przeciągnął się, przy czym Minnetaki mogła do woli podziwiać jego ogrom. Był wzrostu dobrego cielaka i tym do cielaka podobniejszy, że sierść miał białą w ciemne łaty. I pod innymi względami zresztą mało przypominał wilka, do którego wszystkie kundle indiańskie są z reguły zbliżone. Był cięższej budowy, łeb miał masywniejszy i tylko spiczaste uszy oraz kudłate futro świadczyły o odległym pokrewieństwie z burą bracią leśną. Minnetaki, miłośniczka zwierząt w ogóle, a psów w szczególności, zapatrzyła się na niezwykłego czworonoga, lecz przeszkodził jej głos nieznajomego wybawcy.
— Jeśli możesz iść, to chodźmy.
— Dokąd? — spytała dziewczyna wstając.
— Do mnie.
— Do wsi?
— Nie. Do mojego domu. Mieszkam tutaj sam. Niedaleko. Minnetaki zawahała się sekundę. Z własnego doświadczenia
i z opowiadań chłopców wiedziała, ilu łotrzyków rozlicznych lub niebezpiecznych półgłówków wałęsało się po puszczach kanadyjskich. Z drugiej jednak strony, większość mieszkańców leśnych stanowią ludzie co prawda prości, lecz z tej prostoty właśnie czerpiący ogromną uczciwość i czystość obyczajów. Obecnego swego wybawcę mogła zaliczyć raczej do tych ostatnich, tym bardziej iż tak szlachetnie przyszedł jej z pomocą. Nie miała zresztą wyboru. Jeśli młody Indianin knuł złe zamysły, mógł je w czyn wprowadzić tu czy gdzie indziej. Było czywiście silniejszy, niewątpliwie dobrze uzbrojony, a w swym. wielkim psie posiadał straszliwego sprzymierzeńca.
— Użyczysz mi gościny na noc, a rano wrócę do swego obozu — rzekła Minnetaki w formie twierdzenia raczej niż pytania.
Mężczyzna odwiązywał właśnie linę od pnia drzewa rosnącego tuż nad urwiskiem. Opasując się rzemieniem spojrzał ku dziewczynie przez ramię.
— A... mogłem się domyślić! Nie jesteś tutaj sama..
— Oczywiście, że nie! Jest nas pięcioro. Dwie kobiety i trzech mężczyzn.
Zamierzała początkowo podwoić liczbę mężczyzn dla wywołania większego efektu, lecz tak dalece nie przywykła do kłamstwa, że prawda mimo chęci sama wymknęła się jej z ust. Indianin odwrócił się zupełnie, przybliżył i spytał, ni to z obawą, ni to z niechęcią.
— Mieszkacie tu stale? Chyba przybyliście niedawno? Nie spotykałem w tych stronach tropów ludzkich...

Powered by MyScript