91
Rozdział VI
Pan Karol Dalcz podniósł wysoko rzadkie, strzępiaste brwi, których srebrna siwizna na
pergaminowych zmarszczkach czoła zdawała się być jakimś przyklejonym ornamentem.
– Stryj się dziwi? – uśmiechnął się Paweł.
– Poczekaj, a cóż zrobisz ze swoją bawełną, likwidujesz interesy w Anglii?
– Nie – potrząsnął głową Paweł – oczywiście, nie będę ich mógł stąd prowadzić z taką in-
tensywnością, jak dawniej, ale wyrzekać się ich nie myślę. W każdym razie dają dobry do-
chód.
– Tak – cicho powiedział chory.
Paweł założył nogę na nogę i zapytał rzeczowo:
– Stryj zdaje się być niezadowolony ze zmiany moich projektów?
– Bynajmniej. Nie spodziewałem się...
– Nie chcę się narzucać, stryju. Proszę mnie zrozumieć. Jeżeli współpraca ze mną nie od-
powiada stryjowi, w każdej chwili mogę odstąpić wszystkie udziały. Powiem więcej, mogę
wpłynąć na pana Tolewskiego, który nabył część Ganta, i on też swoje sprzeda.
– Wiesz dobrze – skrzywił się pan Karol – że nie mam na to dość pieniędzy. Zresztą my-
lisz się, sądząc, że współpraca z tobą nie odpowiada mi...
– No, więc, może Krzysztofowi?
– Właśnie... Nie lubicie się...
– Przepraszam stryja, to on mnie nie lubi.
– Mniejsza o ścisłość. Jednakże sentymenty swoją drogą, a interesy swoją.
– Jeżeli Krzysiowi chodzi o naczelne kierownictwo, mogę mu natychmiast ustąpić zaraz
po jego powrocie, chociaż jako obecny współwłaściciel firmy nie uważam go za dostatecznie
dojrzałego do prowadzenia całokształtu spraw tak dużego przedsiębiorstwa.
– Może i masz rację.
– Pomimo to, by uniknąć podejrzenia jakiejś machinacji, które może się nasunąć każdemu
człowiekowi zdolnemu do niezbyt uczciwych dróg działania...
– O jakich machinacjach mówisz?
– Ach, stryju, trzeba trzeźwo patrzeć na życie. Nie lubię gry w chowanego. Rzecz może
wyglądać tak, że po to przyjechałem do kraju, by wyzyskując sytuację wkręcić się na kierow-
nicze stanowisko w firmie. Nie potrzebuję bronić się przed stryjem, który jest dokładnie poin-
formowany o wszystkim, który od początku wie, na czym polegała moja rola i w jakim kie-
runku szła moja ambicja.
– Nie – odezwał się pan Karol – nie mogę ci postawić żadnych zarzutów. Postąpiłeś słusz-
nie.
– Jest to bodaj pierwsze słowo uznania, jakie udało mi się usłyszeć od kogoś z rodziny od
czasu mego dzieciństwa – zaśmiał się Paweł.
Nie przesadził. Rzeczywiście po raz pierwszy w zdawkowej pochwale stryja zabrzmiała
nuta niemal życzliwości. I to właśnie teraz!... Teraz dlatego, że na szarej zamszowej kołdrze
leżało pokwitowanie z manchesterskiego banku z datą dość precyzyjnie podskrobaną jak na
92
stare oczy dlatego, że logika planu nie miała ani jednej luki. No, po części także i dlatego, że
na wczorajszym posiedzniu Zarządu Jachimowski wstydził się swojej porażki i milczał jak
zaklęty, nie mogąc zdobyć się na wyduszenie z siebie słów goryczy, które go dławiły.
Jakże wspaniały był to widok: tępa, nadęta i aktorsko nieprzystępna gęba Tolewskiego, za-
znaczająca swą dobrze wystudiowaną rolę poruszeniami wyszwarcowanych wąsów z przeję-
ciem prowincjonalnego kabotyna, a naprzeciw wypłowiały spocony pysk Jachimowskiego,
gotującego się do skoku i przebierającego palcami z taką zawziętością, jakby tamtego trzymał
za gardziel.
Sprytnie biegające oczka Blumkiewicza prawdziwie nieszczęśliwe, że nie mogą odkryć te-
go czegoś, co musiało się stać, a co było nie do przeniknięcia, no i Krzysztof.
W wiszącym naprzeciw lustrze Paweł widział swoją twarz, poważną, skupioną, pełną god-
ności, twarz, do której nie śmiałyby sięgnąć żadne podejrzenia, żadne wątpliwości. Nie tylko
w lustrze. W oczach Jachimowskiego, Blumkiewicza, nawet w gapieniu się Tolewskiego od-
bijało się takież niekwestionowane zaufanie. Natomiast Krzysztof...
Spostrzegł to już wcześniej, gdy Blumkiewicz w imieniu pana Karola obejmował prze-
wodnictwo. Paweł zwrócił się do Krzysztofa z pozornie niewinnym zapytaniem, czy on nic
nie ma przeciw temu. Wówczas w jego czarnych oczach dostrzegł jakiś dziwny wyraz, a w
głosie jakby wyzwanie, chociaż słowa zawierały konwencjonalną zgodę.
I później, gdy pochylony nad papierami czytał sprawozdanie, czuł na sobie jego męczący
przenikliwy wzrok. Odrywając niespodziewanie oczy od równych linii maszynowego pisma,
na próżno starał się w przyłapanym spojrzeniu Krzysztofa odczytać treść jego myśli, przenik-
nąć sens, cel, intencję tych badań... Czy właśnie badań?...
Nie umiał tego określić i nie chciał skonstatować w sobie niedorzecznego, nieprzebaczal-
nego uczucia zmieszania i irytacji. Nie chciał przed sobą przyznać się do tego, że ten smar-
kacz stanowi dlań psychiczną zagadkę, której pojąć niepodobna, przed którą pozostaje bezsil-
ny, on, uważający się za nieomylnego w poznawaniu ludzi, nawet najsprytniej ukrywających
swoje wnętrze przed obcym wzrokiem. A w tym wypadku miał wyraźną obawę, że sam jest
obiektem obserwowanym z zimną systematycznością... Ba, nie wiedział nawet, czy z zimną,
czy z zawziętością, jaką rodzi tylko nienawiść.
Wprawdzie nie mogło to naruszyć jego równowagi czy też zachwiać pewności siebie. Ani
przez chwilę nie wątpił, że dla każdych, dla najwnikliwszych oczu pozostanie tylko tym,
czym zechce być. Jednakże zauważył w sobie nierozumne wahanie, które było zjawiskiem
niespodziewanym i przykrym. Mianowicie już od wczoraj przygotował sobie plan zjednania
Krzysztofa. Wskutek nieszczęśliwej i błędnej kalkulacji technicznej fabryka poniosła poważ-
ne straty na dostawie frezarek. Całkowitą winę powinien był ponieść Krzysztof. Winę, odpo-
wiedzialność i wszelkie konsekwencje natury moralnej.
Otóż Paweł postanowił sobie, że sprawę przedstawi w ten sposób, by Krzysztofowi
oszczędzić kompromitacji, a jednocześnie dać do zrozumienia, że to on, Paweł, przez życzli-
wość całą rzecz pokrywa.
|