wiedział, że stoi nad trupem...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
— „Czyż stróżem brata swojego jestem” — czyli skądże mógłbym wiedzieć? A on powiada: — Chciałem z wami porozmawiać o was samym...
»
– Raczej trzeba tu kogoś przysłać, żeby to udokumentował – po­wiedziałem...
»
Ale na szczęście mamy środki - trzymane zresztą jak wiele rzeczy w zupełnej tajemnicy - pozwalające wiedzieć, praktycznie rzecz biorąc, wszystko o każdym z...
»
- Czy można wiedzieć, po co pan Gray to robi, po co traci czas i absorbuje energię komputera?- Jak to po co? Żeby rozmnożyć skromny dorobek niektórych...
»
3637Z przytoczonych wypowiedzi wynika dobitnie, e ju ci kronikarze nie wiedzieli, co si kryje pod owym zagadkowym imieniem...
»
- Widzi pani, nie wiedziałem, że mój przyjaciel umarł, dopóki wczoraj nie przyjechałem do Folwarku Toynton...
»
GENIO A, to my tu jesteśmy, u twojej cioci? Nic nie wiedziałem… (na stronie) Mocno ładna...
»
raporcie z 26 stycznia 1680 roku; Rzym i Berlin wiedziay o tym...
»
dzieckiem, wiedziałem, że trudno utrzymać się za mniej niż 8 dolarów dziennie brutto...
»
Wiedziałem, że dotrę tam, jeśli oddam się we władanie tej mocy...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Sayen nie zdążył jeszcze do końca osty-
gnąć. Co to było? Serce? Boże kochany, aż trudno uwierzyć, żeby coś
równie głupiego mogło się przydarzyć naprawdę. A przecież sam mó-
wił mu kiedyś, że telepatom, przynajmniej tym najlepszym, prędzej
czy później, nawalają różne podroby. Ale akurat teraz...?
Machinalnie roztrącił dłonią pudła aparatury rozłożonej na sąsied-
nim fotelu, starając się zrozumieć, co trzeba by do czego podłączyć.
Nic z tego. Nie będzie umiał się tym posłużyć. Połowy z tych pudeł nie
umiałby nawet nazwać. Wyobrażał sobie tylko mgliście, w jaki sposób
Sayen przy użyciu tego szmelcu zamierzał zdezorganizować łączność
pomiędzy telepatami Instytutu. To już zresztą nieważne.
Zdjął zaciemnienie z szyb i przyglądał się miastu. Wyglądało zupeł-
nie normalnie... Nie, coś było nie tak. Te kilka czarnych punkcików
nad centrum. Za duże na normalne flajtery. Pancerki? Czekał dłu-
gą chwilę, widząc, że jedna z nich zbliża się wyraźnie, kreśląc na nie-
bie szerokie zygzaki. Tak, na pewno gwardyjska pan-cerka. Niedo-
brze, musieli złapać jego ostatnią falę. Musiało to być coś potwornie
silnego, bo nie zauważył, żeby Sayen podłączył się do wzmacniacza.
A może zerwał kabel w przedśmiertnej konwulsji. W każdym razie
musieli namierzyć, że poszukiwany osobnik, o parametrach fali mó-
zgowej takich a takich, jest gdzieś w pobliżu miasta. Być może nawet
zdołali obliczyć kierunek namiaru i prawdopodobne pole, w którym
się znajdował. Kilkunastu frajerów wytężało teraz mózgi, starając się
dostroić do tej fali, zlokalizować go, wyczuć. Dziewięć i pół minuty.
Kensicz musiał już zbliżać się do Instytutu. Nie ma co kombinować.
Sayenowi nie pomoże. Trzeba teraz, na swój sposób, jak się uda, od-
ciągnąć uwagę ochroniarzy od kanałów wentylacyjnych. Szarpnął po-
krywę pulpitu, zrywając plomby. Ustawił detonator. Jeśli znajdą cię,
Sayen i będą chcieli zakłócić twój spokój, tym gorzej dla nich.
Do zobaczenia — tam. Jeżeli całe to tam nie uroiło mi się po two-
ich prochach. Ale to chyba niemożliwe.
Przeskoczył do swojego flajtera i zatrzasnął drzwi. Maszyna chodzi-
ła cały czas na jałowym biegu, poderwanie jej w powietrze trwało le-
dwie chwilę. Obok przeleciały dwie pancerki — wolno, kołysząc się,
zygzakując równolegle do siebie.
Powstrzymał się przed wyrwaniem prosto w górę. Dławiąc ciąg do
minimum, wpadł pod najbliższą estakadę, jakby chciał przycisnąć się
dachem do jej betonowego brzucha. Po bokach migały mu tylko pa-
rami potężne wsporniki. Zwrócił pewnie w ten sposób ich uwagę na
siebie. Pierwsze prawo każdego gliny — jeśli coś ucieka nie kombi-
nuj, tylko łap. Dobrze. O to właśnie chodziło, żeby zwrócić uwagę
na siebie, odciągnąć ich od Kensicza. W centrum ochrony, ulokowa-
nym w jednym z pokojów na dwunastym piętrze Instytutu w Arpa-
nie, panował błogi spokój. Część sprzętu już poodłączano od zasila-
nia, pozwijano przewody i przystawki, przygotowując się do odlotu.
Delt Har siedział w fotelu, z nogami zarzuconymi na jeden z termi-
nali i czytał najnowszy numer biuletynu, popijając od czasu do cza-
su z plastikowego kubka. Chwilowo został sam. Pierwszy odpowie-
dzialny wyskoczył gdzieś na chwilę, a kapitan gwardii rajcował z kimś
pod drzwiami. W pokoju panowała cisza. Oba głośniki — ten nasta-
wiony na ochroniarzy i ten, w którym odzywali się czasem gwardzi-
ści z pierścienia zewnętrznego, milczały. Ile razy można powtarzać w
regulaminowych, pięciominutowych odstępach, że nic się nie dzieje?
Jak coś się stanie, to powiedzą. Delt nie był formalistą.
Miał właśnie, po raz kolejny od początku swojego dyżuru ziewnąć i
przeciągnąć się w fotelu, kiedy lewy głośnik zatrzeszczał nagle i ode-
zwał się: — Cztery siedem do centrali.
Uniósł leniwie górną część ciała, opierając się rękami o niski stół,
na którym rozstawiono aparaturę.
— Drugi odpowiedzialny — powiedział.
— Łapiemy od kilku sekund sygnał, pobieżna charakterystyka fali
zgodna z jedynką.
„Jedynka” — znaczyło: pierwsza z charakterystyk figurujących w re-
jestrze poszukiwanych.
To była jeszcze rutyna. Fala ogólna i słowa: „drugi odpowiedzialny
do wszystkich szperaczy — nasłuch na fali pierwszej”.
Dwie sekundy potem zaczęły się potwierdzenia wraz z parametra-
mi, i chwilę potem — informacja o wygaszeniu fali. Ale to wystar-
czyło.

Powered by MyScript