Od kilku już tygodni Angie okazywała niefrasobliwą postawę wobec wyjazdu Jima. Ale w noc poprzedzającą ten dzień, gdy leżeli pod stosem futer w solarnej sypialni, nagle wybuchnęła płaczem i kurczowo go do siebie przytuliła. - Nie jedź - poprosiła. Jim robił, co mógł, żeby ją pocieszyć, ale musiał także zwrócić jej uwagę na to, jak niepraktyczna byłaby dla niego zmiana decyzji, teraz, w ostatniej chwili. Tylko na samym początku mógł był odmówić pójścia - a i nawet wtedy naraziłby się na pogardę ze strony wszystkich sąsiadów w okolicy, najprawdopodobniej nie wyłączając też samego Briana. - Teraz muszę już jechać - tłumaczył Angie. Długo jednak trwałe, zanim minął jej ten wybuch uczuć. - Jest ten Malvinne, przed którym ostrzegał cię Carolinus - powiedziała. - Nie bądź głuptasem - odparł Jim, głaszcząc ją po włosach. - Nie zbliżę się do niego na odległość całych mil. Czemu niby miałbym go spotkać? - Nie wiem - płakała Angie. - Wiem tylko, że jeśli pojedziesz, to zdarzy ci się coś, co nie będzie mi się podobało. Jeżeli w ogóle wrócisz! Nie znajdując żadnej dobrej odpowiedzi, Jim tulił ją tylko w ramionach, aż w końcu oboje usnęli. Następnego dnia Angie była tak pogodna jak zawsze. Czy była to jednak pogoda prawdziwa, czy też poza, jaką przybrała ze względu na Jima - nie sposób było stwierdzić. Jim podejrzewał, że to tylko maska. Ale to, co powiedział jej poprzedniej nocy, było faktem. Nie mógł teraz zmienić zdania. Tak więc wyruszyli. Jim i Brian otwierali pochód na lekkich wierzchowcach, a ich rumaki bojowe prowadzili za nimi giermkowie. Skierowali się niemal wprost na południe, omijając Londyn, gdyż Brian lękał się, że uroki stolicy mogłyby skusić ich ludzi. Większość z nich nigdy nie odwiedziła miejsca większego niż Worcester czy Northampton. Poniżej Reading skręcili na wschód, minęli Gilford i skierowali się bezpośrednio na południowy wschód, do Hastings. Było to miasto portowe zbudowane wzdłuż dwóch dolin, które zbiegając ku morzu przecinały kredowe urwiska wybrzeża. Większość ważnych budynków tłoczyła się w pobliżu brzegu morza, łącznie z gospodą, do której dwa i pół tygodnia wcześniej Brian posłał dwóch zbrojnych, by zajęli dla nich kwatery. Gospodę tę nazywano „Pod Złamaną Kotwicą”, a Brian i jego ojciec korzystali już z niej wcześniej w czasie swych podróży do Hastings. Miejsca w gospodzie były przeznaczone tylko dla Jima, Briana i ich giermków. Reszta ich ludzi będzie musiała zadowolić się schronieniem, jakie dadzą im stajnie gospody lub też sąsiednie, gdyby te w gospodzie okazały się zbyt małe. Mogli spodziewać się, twierdził rycerz, że w Hastings będzie się roiło od szlachetnych panów i ich wojsk kierujących się do Francji. Karczmarz był potężnym, dobrodusznym, ale i sprytnie wyglądającym mężczyzną po czterdziestce. Włosy zaczęły mu się już przerzedzać, ale muskuły jego na wpół obnażonych ramion były twarde jak postronki, gdy stał przed gospodą, by powitać gości. - Wielce mnie to cieszy - pozdrowił go Brian - że miałeś dla nas miejsce, poczciwy Selu. Jak przewidywaliśmy, miasto jest pełne przyjezdnych. - W samej rzeczy, sir Brianie - odrzekł karczmarz. - Jeśliby jednak zostało choć jedno wolne miejsce, byłoby wasze, ze względu na was samych, jak i na waszego ojca. Zacny był to szlachcic i wielce poważany przez mego ojca, który miał tę karczmę przede mną. Odwrócił się w stronę Jima. - A to będzie lord James z Malencontri - powiedział pochylając głowę w lekkim ukłonie. - Witajcie, panie. Jeśli zechcecie pójść za mną, sir Brianie i wy, milordzie, zaprowadzę was na górę do waszej kwatery. Jim stwierdził, że ich kwatera nie okazała się niczym nadzwyczajnym. Był to dość duży pokój, prawie pusty, jeśli nie liczyć raczej małego łóżka w jednym kącie. Miał za to dwa kwaterowe okna wychodzące na ulicę.
|