Ilu tu mieszka niepełnosprawnych? Tysiąc, może dwa. A w całym powiecie? Nikt ich jeszcze nie policzył. O tym swoim wewnętrznym chodzeniu powiedziała Jandzie. Aktorka wręczała w Teatrze Narodowym nagrody Fundacji Wisławy Szymborskiej - Zofia Koszela została Społecznikiem Roku. Od lipca Zofia jest pełnomocnikiem starosty do spraw osób niepełnosprawnych. Zauważyła, że po wyróżnieniu przez Fundację Szymborskiej łatwiej się jej działa. - Wiele drzwi się uchyla: „A, Koszela, ta laureatka!" Nie wiedzą, co to za nagroda, ale wiedzą, kto to Szymborska. Zielonym cinąuecento pędzimy przez miasto. Hamulec, sprzęgło, gaz - wszystko w rękach, przy kierownicy. - To mój wózek inwalidzki. Przedtem 11 lat jeździłam trabantem. Na kursie na prawo jazdy instruktor mnie poganiał, a mnie przy 10 kilometrach na godzinę zapierało dech. Moje ciało nie znało takich prędkości. Mijamy popegeerowskie wsie. - W tym bloku mieszkał Jarek. Jedna z moich klęsk. Bardzo nie chciał żyć. Wszystkie historie są do siebie podobne: wódka i samochód albo szalony skok do wody i młody chłopak leży nieruchomo. - Mówimy na nich tetrusy, od tetraplegii, czyli urazu kręgosłupa, który poraża cztery kończyny - opowiada Zofia. - Tetrus wraca ze szpitala i leży. Matka miała dorosłego syna, liczyła, że będzie podporą na stare lata, a tu znowu ma niemowlaka. Idę i pytam: „Bierze cię cholera, synu, czy nie?". Najgorzej jak powie: „Jestem pogodzony", oj, wtedy wiem, że dwa lata będę z nim walczyć. Innych trzeba studzić, bo myślą, że zaraz zaczną biegać. - Nie będziesz, chłopcze, chodził, nie łudź się, ale powiem ci, jak z tym żyć. Trzeba też pracować z rodziną. Nauczyć matkę cewnikować dorosłego syna. Przekonać, że zrobi to lepiej niż przypadkowy człowiek. Albo: chory wraca ze szpitala i matka, brat czy ojciec dźwigają go. Teraz waży 40 kilo, ale gdy nabierze wagi? Wysiądzie im kręgosłup. A przecież lata będą go dźwigać. Uczę ich, jak jedną ręką przenieść chorego z łóżka na wózek. Zofia chodzi o kulach, bezwładne nogi, usztywnione aparatem ortopedycznym tylko na chwilę pozwalają się podeprzeć. Ma 47 lat, z zawodu jest laborantką. 24 lata była analitykiem w szpitalnym laboratorium. Zna całe miasto, bo każdy kiedyś robił badania krwi, moczu. Ludzie widzieli biały fartuch, dwie kule i jakoś chciało im się opowiadać o życiu. Czasami Zofia usłyszy od młodego tetrusa: - Pani jest łatwiej, bo pani od dziecka kaleka, to przyzwyczajona. - A co, ty bardziej cierpisz, bo wczoraj chodziłeś? Ty chociaż we śnie chodzisz. - Nigdy nie śniła pani, że biegnie? - Nie, tylko czasami śni mi się, że jadę na rowerze. I nigdy nie umiem z niego zejść, więc na końcu śni mi się jakiś płot albo drzewo, o które mogę się oprzeć. To taki przyjemny sen. A gdyby Pan Bóg dał mi zdrowe nogi na jedną dobę, to dwanaście godzin jeździłabym rowerem, a przez resztę tańczyła flamenco. To jest taniec każdego mięśnia. Umie tańczyć na wózku, ale nie lubi. Raz spróbowała tańczyć normalnie, ale przerwała w połowie. - Ty tańczysz, a ja walczę o życie - powiedziała partnerowi. Wydawałoby się, że fruwające gołębie to miły, nawet piękny widok. Mirek nie mógł na nie patrzeć. Leżał nieruchomo w bielonej obórce, gdzie matka chowała go przed furiami ojca pijaka, i patrzył na skrawek wiejskiego nieba. Miał 17 lat, kiedy kolega ratownik zepchnął go do wody. Wygłupiali się na pomoście. Paraliż od ramion w dół. Ruszał tylko głową. W szpitalu lekarze co parę tygodni podnosili mu poduszkę, o stopień, dwa, ale miał zawroty głowy i omdlenia, więc zrezygnowali. Miał żyć na leżąco. Zofia mówi, że to niemożliwe, że życie jest pionowe. Poziom to niebyt, wegetacja. Odleżyny, kłopoty z cewnikowaniem, coraz słabsze nerki, bo płyny w ciele gorzej krążą, dializowanie 1 koniec. Więc Zofia ciągnie swoich podopiecznych do pionu. O Mirku dowiedziała się od ludzi: „Pani Zosiu, u Wieczorków leży kalyka" - Pojechałam na wieś. „Arizona", ojciec pijak terroryzuje rodzinę, w obórce leży piękny chłopak. Pojechałam do świe- bodzińskiej spółdzielni mieszkaniowej: „Panie prezesie, muszę wyrwać chłopca z piekła". Prezes, że nie może, bo kolejka. Więc zawiozłam go do Wieczorków. Kiedy wracaliśmy, oboje z prezesem płakaliśmy. W ciągu miesiąca przeprowadziliśmy rodzinę do miasta, ojciec został na wsi. Mirek ma teraz 23 lata i prawie dwa metry długości. Kiedy leży na łóżku, długie jasne włosy sięgają do podłogi. Łóżko jest drogie, sterowane pilotem. O to łóżko urzędniczka z państwowego funduszu rehabilitacyjnego miała do Zofii pretensje: „Pani wykorzystała środki niezgodnie z przeznaczeniem" - Dali pieniądze na trzy wyścigowe wózki inwalidzkie, ale Mirek nie miał na czym leżeć - tłumaczy Zofia. Kiedyś wpadła do Wieczorków przed południem. Mama szykowała syna do kąpieli. - Ciągnie tego wielkiego Mirka do łazienki na kocu. „Kobieto, przecież on czuje, widzi, a ty go ciągniesz jak worek" Rozpłakała się: „Przecież go nie udźwignę". Poleciałam do burmistrza. Nie wiem, skąd wytrzasnął tyle pieniędzy, ale Mirek ma już podnośnik. Mama podpina go do podnośnika, wiezie do łazienki i opuszcza do wanny. Ale Mirek ciągle żył w poziomie. Zosia wzięła go na obóz rehabilitacyjny. Wszyscy odradzali, bo to taki ciężki stan. Zaryzykowała. Na obóz jechał karetką, na noszach. Wrócił na siedząco w małym fiacie - blady, siny, ale szczęśliwy. Terapia była brutalna. Jeden z doświadczonych instruktorów, też wózkowicz, posadził Mirka na wózku. Mirek był przerażony, jego mama też. Kiedy mdlał, przechylali wózek i Mirek wisiał głową w dół, aż się robił czerwony na twarzy. Okazało się, że porażona przepona i słabe mięśnie oddechowe powodują niedotlenienie. Teraz mama też przechyla wózek, kiedy Mirek siedzi za długo przy komputerze. Potem brat przypinał go do łóżka i stawiał w pionie. Mirek się wściekał, bo wszystko go bolało, ale brat przekonany przez Zofię nie ustępował. Z tej wściekłości Mirek zaczął ruszać barkami. Po usztywnieniu bezwładnych nadgarstków może teraz wcisnąć „alt" i „shift" Na komputerze pisze pałeczką do ryżu, którą trzyma w zębach, mięśnie szyi są najsprawniejsze. Chce założyć nową firmę. Poprzednia - sprzątanie mieszkań, reklama, przeprowadzki - nie udała się. Kierował firmą przez telefon, przyjmował zlecenia i wysyłał pracowników. Teraz szuka wspólnika, bo wszystkiego przez telefon się nie załatwi. Dojeżdżamy do Mostków, rodzinnej wsi Zofii. - Dzieci, leżcie cicho, bo księżyc wyciągnie was z łóżek - straszyła pielęgniarka w szpitalu. Zofia do dzisiaj zasłania szczelnie okna przed księżycowym światłem. Wtedy myślała przerażona, co się stanie, kiedy łysy księżyc ją wyciągnie i taką małą kalekę zostawi wysoko na dachu.
|