Zrobiło się trochę weselej...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Dwukrotnie otwierał jeszcze usta, żeby się do mnie odezwać, zanim się oddaliłem, i nawet zrobił krok za mną, lecz zatrzymał się i uderzając biczem po nogach...
»
-- Nie wiem -– Kosti zrobił krok naprzód; przerażony kierowca krzyknął: To najprawdziwsza prawda! Tylko ludzie Salzara wiedzą, gdzie jest i jak działa...
»
Jednak od czasu do czasu popełniają, jak sądzę, wielki błąd i myślę, że Pawełwłaśnie coś takiego zrobił...
»
Annie zrobiło się przykro już w momencie, gdy zobaczyła owego pana wchodzącego do pokoju, a wprost ścierpła, kiedy podszedł do niej i zaczął rozmowę...
»
Ryba szła pierwsza szerokim, męskim krokiem, prosta, jakby połknęła kij, i Maksymowi nagle zrobiło się jej żal...
»
A potem zrobiłem coś, co wy, czytający teraz moją relację, z pewnością uznacie za głupotę...
»
i tak kompletnym brakiem zrozumienia, o czym mowa, że obiektowi jego adoracji aż się głupio zrobiło...
»
Innym przykładem jest to, co zrobiłem z promocją ebooka Google AdSense...
»
Karczma i stajnie wyglądały tak, jak je pamiętał, za to z reszty wioski pozostało trochę gruzu i poczerniałe fundamenty domów...
»
Przede wszystkim zrobiła z niego mężczyznę...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Ten i ów zaopatrzył się w Jabłonnie w świeży zapas
,,pocieszycielki”, więc znów dało się słyszeć miłe dla ucha gulgotanie płynów, przelewanych
do gardła przez wąskie szyjki butelek.
Łyknął chudy, milczkowaty mieszczanin i butelkę chustką czerwoną otarłszy podał dzier-
żawcy; dzierżawca przepił do farmaceuty i otwór szyjki osuszył rękawem od futra; farma-
ceuta pociągnął raz i drugi, chuchnął, językiem mlasnął, zagwizdał...
– Kolej na kolegę – zwrócił się do mnie zachęcająco. – Nie zaszkodzi: słowo aptekar-
skie!...
Dałbym się pewnie skusić, ale mię zaleciał szynkowniany odór anyżówki.
– Dziękuję – rzekłem. – Prostych wódek nie używam.
Aptekarz podniósł brwi wysoko, kozią bródką kilkakrotnie poruszył i w milczeniu oddał
butelkę mieszczaninowi.
– Rany boskie! Święta Weroniko!... – zaśpiewała w tej chwili gospodyni proboszcza, któ-
rej nagle i słuch, i mowa powróciły. – Jakże można delikatną chłopczyninę taką – Panie od-
puść – śmierdziuchą częstować. Mam ja tu cości rarytniejszego. Mój dobrodziej panienki tym
traktuje, jak na plebanię przyjdą.
Wydostała z torby podróżnej niedużą butelkę „Goldwasseru” i małą, rżniętą czarkę. Nalała
gęstego, słodkiego trunku, w którym połyskiwały drobne płatki złota malarskiego.
– Niech pan student pije na zdrowie...
Barwa, zapach, a najbardziej podobno połysk iskrzących się w słońcu drobinek złota po-
działały na moją wyobraźnię.
Sięgnąłem bez namysłu po czarkę – wypiłem.
Zrobiło mi się cieplej – bardzom zaś już tego potrzebował.
– A co to pan student tak lekko? – spytała właścicielka ,,Goldwasseru”, obrzucając wy-
mownym spojrzeniem mój szynel, bardzo pięknie skrajany, ale mający wiatr za podszewkę. –
Przeziębić się można, Boże uchowaj!...
– Eeee! – rzekłem z udanym lekceważeniem. – Nic mi nie będzie. Przyzwyczajony jestem.
Zresztą – skłamałem dla ocalenia pozorów – mam pod spodem kożuszek.
Wydąłem policzki i dmuchnąłem przed siebie, jak to czynią ludzie, którym bardzo gorąco.
Pokiwała głową, oczy zmrużyła i zapadła w poprzednie, cichymi jękami przerywane,
odrętwienie.
Mróz stawał się coraz większy, jechaliśmy zaś coraz wolniej. Żydowskie, słomą żywione
konięta wyczerpały już swój zapas energii i fantazji i nie biegły teraz, lecz szły stępa, poty-
kając się, poślizgując.
197
Dzień, jak zawsze w grudniu, szybko szarzał i gasnął. Słońce rozczerwieniło się, roz-
iskrzyło; długie, ukośne smugi purpurowego światła ślizgały się po rażąco białej, szklistej
powierzchni pustych, bezbrzeżnych pól...
W powietrzu wirowały, na kształt pyłu diamentowego, maleńkie śnieżne gwiazdeczki, któ-
re pod słońce mieniły się złotem i szkarłatem. Bawiło mię to wirowanie, bawiła gra kolorów,
goniłem wzrokiem iskierki, wybiegałem spojrzeniem aż tam, gdzie linia horyzontu, łuną za-
chodnią zaróżowiona, zlewała się z niebem, na które padał mleczny odblask śniegu.
Pozwalało mi to zapominać o dojmującym zimnie, o szpilkowych ukłuciach mrozu, o tym,
że jeszcze połowa drogi nie przebyta, a konie zwalniają wciąż biegu...
Tymczasem alkohol robił swoje...
Mieszczanin, milczący dotąd jak ryba, rozgadał się nagle i plótł trzy po trzy o swej żonie, o
„fajerkasie”, o ,,Żydach odszczepieńcach”, o ,,kwaterunkowym”, o prosięciu, które zagryzł
pies komisarski. Zakończył głośnym śpiewaniem pieśni adwentowej.
Dzierżawca skulił się, uszy opuścił. Do jego właściwości należało widocznie to, co Fran-
cuzi le vin triste nazywają. W urywanych, melancholii pełnych zdaniach uskarżał się na „psie
czasy”, na ,,podłe ceny”, na ,,straszny ucisk obywatelstwa”, na ,,pijawki żydowskie”.
Farmaceuta stał się jeszcze gadatliwszy.
– Ja na miejscu pana dobrodzieja – dowodził rolnikowi – hodowałbym tylko barany. Z ba-
ranów największy profit. Profesor Hans Peter Piperment z Dyseldorfu dowiódł, że baran, byle
miał kawałek soli do lizania i dużo wody do picia, niczego więcej nie potrzebuje. A teraz po-
licz pan dobrodziej korzyści. Strzygę barana – i mam wełnę, z wełny kort, z kortu ubranie dla
siebie i dla dzieci. Ściągam z niego skórę, razem z wełną – i mam pyszności futerko, takie, jak
to oto, które mi krewniak przysłał na drogę. Doję go...
– Barana? – zadziwił się szlachcic, wytrzeszczając okrągłe oczy.
– Barana czy jego żonę to w gruncie rzeczy wszystko jedno. Doję go zatem i mam mleko,
a z mleka serki wyśmienite. Zarzynam wreszcie poczciwe stworzenie – a wówczas opływam
we wszystko. O baranich kotletach, o combrze baranim mówić panu dobrodziejowi nie po-
trzebuję. Nasz sławny ksiądz Skarga pięknie o tym się wyraził: „Niczym jest wszystko w po-
równaniu z wiecznością i niczym wieczność w porównaniu z pieczenią baranią z czosnkiem!”

Powered by MyScript